10 dni trwało wchodzenie na szczyt. Trzeba było się dobrze zaaklimatyzować, przechodzić spokojnie z obozu do obozu, czekać na właściwą pogodę, która dla podróżników ze Środy pojawiła się dokładnie wtedy, kiedy to sobie zaplanowali. Średzianie widzieli innych wspinaczy, którzy nie dawali rady i musiał ich zabierać ratowniczy śmigłowiec, innych sprowadzali bardziej doświadczeni koledzy.
Aconcagua okazała się górą trudną. Ale dała też Mai i Damianowi poczucie, że można wejść wyżej. Na razie, myśląc o górach, planują co najwyżej wyjazd ze swoim synem, 2-letnim Stefanem, w Bieszczady. Podróż w Andy kosztowała ich bowiem nie tylko mnóstwo wysiłku, ale też wiązała się z ogromną tęsknotą za malcem, który na miesiąc czasu został z dziadkami.


Dobrze przygotowani
Maja i Damian Kamińscy przygotowywali się do wyjazdu przez kilka miesięcy. Czytali relacje zdobywców Aconcagui i przewodniki, kupowali konieczny sprzęt, trenowali i planowali drobiazgowo całą podróż. Czy można było zrobić coś więcej?
- Na pewno można było jeszcze bardziej zadbać o kondycję fizyczną. Aconcagua to nie jest techniczna góra. Może pod tym względem nie ma jakichś wielkich wymagań, nie ma wspinaczki, choć moim zdaniem przydałby się czekan, aby uchronić się przed upadkiem, zwłaszcza na ostatnim odcinku wejścia szczytowego - mówi Damian Kamiński. - Ale pod względem kondycyjnym góra jest bardzo wymagająca. Bez dobrego przygotowania nie da się tam wejść.
Kamińscy od zawsze uprawiali sport. Należą do ludzi bardzo aktywnych, wysportowanych. No i mają doświadczenie. Kilka lat temu zdobywali Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu o wysokości 5.642 m n.p.m.
Aconcagua, najwyższy szczyt w Andach, ma jednak dużo więcej - dokładnie 6960 m n.p.m. Poza tym na górze panują warunki podobne do Himalajów. Pewien zdobywca 8-tysięczników, autor nagradzanego na Kolosach filmu, uczestnik wyprawy Martyny Wojciechowskiej na Mount Everest, opowiadał, że w drodze na Aconcaguę tak bardzo źle się czuł, że musiał zawrócić do bazy na kilka dni. W Andach dopadła go choroba wysokogórska.
Na szczyt nie wchodzą zresztą wszyscy śmiałkowie. W tym samym czasie, w którym górę zdobywali Maja i Damian Kamińscy, to samo próbowała zrobić zorganizowana 25-osobowa wyprawa z Polski. 10 osób na szczyt nie weszło. Jedna trafiła do szpitala, bo stwierdzono u niej wodę na płucach, ktoś inny strasznie puchł. z powodu niedotlenienia. A wyprawa była doskonale zorganizowana, miała tragarzy, wielkie namioty, każdy dostawał trzy porządne posiłki dziennie...
Tymczasem Maja i Damian Kamińscy od Plaza de Mulas na wysokości 4.200 m n.p.m. musieli sobie radzić zupełnie sami. Nieśli 26-kilogramowe plecaki. Przenosząc się z bazy do bazy musieli kilkukrotnie pokonywać ten sam odcinek drogi, ponieważ, na raz nie dało rady zabrać całego jedzenia i ekwipunku. Sami gotowali. Kiedy wybierali się w górę na pięć dni, to zabierali tyle jedzenia ile było trzeba, z niewielkim zapasem w razie braku pogody. Im wyżej, tym ciężej się idzie, więc dodatkowy ciężar mógłby być prawdziwym kłopotem.


Ostatnia noc i atak szczytowy
Przedostatnią noc zdobywcy spędzili w bazie na wysokości 5.600 m n.p.m. Stamtąd przeszli na wysokość 6000 tys. m. Położyli się spać przed godziną 22:00. - Zegarek obudził nas o godz. 3:30. Spaliśmy bardzo dobrze. Aż byliśmy zdziwieni. Termometr zawieszony w namiocie wskazywał minus 19 st. C. Ale było nam ciepło. Byliśmy dobrze ubrani, mieliśmy bardzo dobre śpiwory, z których wystawała tylko twarz, abyśmy mogli oddychać. Na zewnątrz panowała zapewne bardzo podobna temperatura, bo namiot bardziej chroni przed wiatrem i śniegiem, niż przed mrozem - opowiada Damian Kamiński.
Średzianie czuli się dobrze. - Może w psychice tkwiło jeszcze takie małe zwątpienie, czy nie przydałby się jeszcze jeden - dwa dni na aklimatyzację, ale kończył się gaz, nie było na co czekać - relacjonują.
Pokonanie ostatnich 360 m wysokości było ciężkie, zwłaszcza dla Damiana. - Idę zazwyczaj dość szybko i muszę częściej odpoczywać. Maja chodzi wolniej, ale odpoczywa rzadziej - mówi zdobywca. W takich warunkach idzie się do przodu kilka metrów i potem odpoczywa. Z daleka widzieli, jak inna para stoi około 15 m poniżej szczytu i przez godzinę nie mogła na niego wejść.
Według prognozy pogody na szczycie miało stosunkowo spokojnie wiać, do 40 km/h. Ale kiedy wreszcie stanęli na wierzchołku okazało się, że nie ma żadnego wiatru. Zupełna cisza, zaledwie kilka chmur i niesamowity widok...
Na szczycie byli około 10 - 15 minut. Zrobili zdjęcia, uwiecznili niezwykłą chwilę, posilili się i ruszyli w drogę powrotną. O ile wejście na szczyt zajęło im około 10 godzin, to zejście do bazy na wysokości 6.000 m - około 6. Co ciekawe, kiedy wchodzili na Elbrus, atak szczytowy zajął im 8 godzin, ale zeszli już bezpośrednio do miasteczka położonego u stóp góry. Tutaj nie było takiej możliwości, zmęczenie było ogromne. Dlatego czekała ich kolejna noc na bardzo dużej wysokości.

Góra Polaków
Aconcagua w zasadzie nie zaskoczyła średzkich podróżników. Większym niż się spodziewali problemem była jedynie woda. Najwyższa góra obu Ameryk jest bardzo sucha. Nawet, jeśli coś po niej płynie, to raczej jest to błoto, niż coś co nadaje się do picia. A że śnieg jest zaledwie na najwyższych wysokościach, problem jest poważny. Woda dostępna jest tylko w bazie Plaza de Mulas na 4.200 m n.p.m.
W trakcie wyprawy bardzo ważne było dbanie o to, by śpiwór był suchy. Dlatego po każdej nocy należało go wywietrzyć i osuszyć poza namiotem. W samym namiocie warunki były dobre, choć na zewnętrznej powłoce (ale od wewnątrz) znajdowała się gruba warstwa szronu...
Kamińscy nie ukrywają, że mieli szczęście do pogody. Bo kiedy aklimatyzowali się na niższych wysokościach, na górze siła wiatru dochodziła do 90 km/h. Wejście na szczyt było prawie niemożliwe. Ale im bliżej było terminu, który wyznaczyli sobie średzianie na atak szczytowy, tym pogoda się poprawiała.
W drodze na szczyt spotykali wielu podobnych zdobywców z całego świata. Ale najwięcej było Polaków.


Zasłużony odpoczynek
Już po całej wyprawie Maja i Damian Kamińscy zeszli na niziny i pięć dni spędzili w Mendozie i okolicy. Zwiedzili tamtejsze winiarnie, spróbowali pysznego ekologicznego wina.
Powrót do kraju przebiegł już bardzo spokojnie. Co ciekawe, żyjąc przez te dni w ekstremalnych chwilami warunkach, byli pełni zdrowia. Po powrocie do kraju natychmiast się przeziębili.
Przez cały czas długiego, bo miesięcznego wyjazdu do Ameryki Południowej bardzo tęsknili za swoim synkiem Stefanem. - Dopóki była łączność to mieliśmy z nim kontakt przez wideo chat. Maja zrobiła dla niego też taki specjalny kalendarz ze wszystkimi dniami, kiedy nas nie będzie. W każdym dniu kryła się jakaś niespodzianka. Stefan wiedział, że jak się skończą okienka z niespodziankami, my będziemy już w domu - opowiada Damian Kamiński.
Nic dziwnego, że następny wyjazd Kamińscy planują już z małym Stefankiem. Na razie odpoczywają po wielkiej przygodzie.
(kóz)

Sponsorami wyprawy byli LUKS, CUKROWNIA DIAMANT, PARTNERZY POLONIA ŚRODA, PATRONAT Gazeta Średzka, RADIO POZNAŃ