Teresa i Maria urodziły się na Wołyniu kilka lat przed II wojną światową. Choć ich rodzice pochodzili ze Środy i okolic, one przyszły na świat w bardzo swojsko brzmiącej Wielkopolance.

Zaczęło się na Wołyniu
Wszystko zaczęło się w Wielkopolance na Wołyniu. Na mapie Ukrainy nie znajdujemy takiej miejscowości. Zapewne było to jedynie sioło, czy też osada, a więc kilka tak nazwanych gospodarstw w powiecie Dubno, 165 km od Lwowa w kierunku na Równe. Przed II wojną światową tereny te należały do Polski.
W 1929 roku to właśnie tam Stanisław Bartkowiak ze Środy dostał ziemię za udział w powstaniu wielkopolskim. Razem ze Stanisławem na Wołyń pojechał jeszcze jego brat Kazimierz,(urodzony w 1905 r.) przyszły ojciec Teresy i Marii. Nazwa Wielkopolanka wzięła się na pewno stąd, że osiedlili się tam ludzie z Wielkopolski.
Rok później Kazimierz wrócił do Środy i ożenił się Zofią (urodzona w 1905 roku w Lubrzu, niedaleko Nowego Miasta). Po ślubie razem wyjechali na Wołyń. Ziemie były żyzne, ale pracy było bardzo dużo. Kazimierz i Zofia byli bardzo pracowici. Do wybuchu wojny zbudowali dom, chlew, stodołę, kupili potrzebne maszyny, hodowali krowy mleczne, świnie, mieli trzy konie.
W tym czasie Bartkowiakom rodziły się dzieci. Najpierw w 1931 roku urodził się Stanisław, który zmarł po dwóch tygodniach. W 1933 roku urodziła się Janina, w 1934 Teresa, w 1936 Maria, a w 1938 roku Zdzisław.

Rok 1939
Spokojne i pracowite życie Bartkowiaków skończyło się wraz z wybuchem wojny. Na Wołyń weszli Rosjanie. Niemalże natychmiast rozpoczęły się aresztowania polskich osadników.
- Wieczorem 13 listopada 1939 roku siedzieliśmy przy kolacji. Nagle weszło jedenastu funkcjonariuszy NKWD z karabinami. Byli wśród nich znajomi Ukraińcy. Przyszli po ojca. Nie chcieliśmy oddać taty. Po naszych błaganiach pozwolili ojcu zostać do rana - opowiada Teresa Nowak.
W nocy Kazimierzowi udało się niepostrzeżenie wyjść z domu i uciec. Jak się później miało okazać, był to początek bardzo długiego rozstania. Żona i dzieci nie widziały Kazimierza przez ponad... 7 lat. Nie wiedzieli, czy żyje, co się z nim stało. On także nie znał losów swoich najbliższych. W pewnym momencie był pewny, że jego najbliżsi zginęli.
Tymczasem Kazimierz po ucieczce z Wielkopolanki pieszo dotarł do Środy. Około 750-kilometrową trasę pokonał zimą. Musiał przeprawić się przez rzekę Bug. Ale szczęśliwie przeżył.
W Wielkopolance została mama z czwórką małych dzieci, ale też ze swoimi braćmi Józefem i Kazimierzem. 10 lutego 1940 roku zaczęła sie jednak ich wielka tułaczka.

W drodze na Sybir
- Było wcześnie rano, kiedy przyszła sąsiadka i powiedziała, że dzieje się coś niedobrego, bo psy szczekają we wsi. Kobieta słyszała, że będą wywozić Polaków - opowiada pani Teresa. I rzeczywiście, około godz. 6:00 przyjechało dwóch Rosjan i kazali Zofii Bartkowiak pakować się. Dali jej na to pół godziny.
- Mama prosiła, aby chociaż mogła upiec zarobiony już chleb. Bała się, że my, małe dzieci, nie będziemy mieli, co jeść. Ale Rosjanie nie zgodzili się. Mama rozpłakała się chwytając ostatnią kromkę chleba, która znajdowała się na stole - mówi Maria Tabaczka.
Zofia ubrała dzieci, zabrała pościele, potrzebne rzeczy, różaniec, książeczkę do nabożeństwa. Na zewnątrz już czekały sanie. Oprócz kobiety z czwórką dzieci, pojechali też bracia Zofii.
Nie wiedzieli, gdzie ich zawożą. Na stacji kolejowej czekali wiele dni, zanim transport ruszył.
- W jednym wagonie jechało sześć rodzin. Była zima, a wagony nie miały ogrzewania, nie było sanitariatów, ani jedzenia. Ktoś zbudował prowizoryczny piec. Im dłużej trwała podróż, tym ludzie coraz bardziej przymierali głodem - opowiada Teresa Bartkowiak.
Transport dojechał do miejscowości Kotłas - ostatniej stacji kolejowej przed Archangielskiem. Potem saniami zawieziono wszystkich do miejscowości Talec.
Tam wysiedlone rodziny mieszkały w drewnianych barakach, które musieli sami przysposobić do życia: wybudować piece, prycze.
Jak w trudnych warunkach radziły sobie małe dzieci? Pani Teresa miała wówczas ponad 5 lat, a Maria niespełna 4. - Mama opowiadała nam później, że w tamtym czasie wcale się nie uśmiechaliśmy. Było smutno, brakowało jedzenia. Zostawaliśmy sami, bo mama chodziła do pracy w lesie - opowiada pani Maria. Jedzenie dla wszystkich gotowano w jednym kotle i przygotowywały je dwie kucharki. Przeważnie były to zupy owsiane.
Rodzeństwem, w tym półtorarocznym Zdzisiem, opiekowała się najstarsza siostra - Janina, która miała przecież dopiero 7 lat. Dbała, by nie oddalały się one od baraku, gdyż pod obóz podchodziły niedźwiedzie.
Zofia Bartkowiak pracowała przy wyrębie sosen. Razem z inną kobietą dostały siekierę, piłę i pół litra nafty, która była potrzebna do smarowania piły, aby usunąć z niej żywicę. Po wyrobieniu normy, Zofia dostawała talon na wykupienie chleba.
Siostry Teresa i Maria wspominają, że im dłużej byli na Sybirze, tym mniej mieli świadomość czasu. Gdyby nie komendant obozu, nie wiedziałyby, jaki jest dzień, czy nawet miesiąc, jakie zbliżają się święta.

Ucieczka
Jesienią 1941 roku praca w obozie się kończyła. Mówiło się o możliwości wyjazdu, ale nikt takiego wyjazdu nie organizował. Trzeba było uciekać na własną rękę. - Jechaliśmy jeden dzień, a droga była bardzo trudna, wozy przewracały się. Potem szliśmy pieszo, mama niosła na plecach naszego najmłodszego brata, a wujowie nieśli nasze rzeczy - opowiada Teresa Nowak. Tak szli przez tydzień. Udało im się dotrzeć do stacji Kotłas.
Tam Rosjanie znów pakowali ludzi do towarowych wagonów. Pociąg zatrzymywał się w większych miastach. Zofia Bartkowiak kupiła na jednej ze stacji chleby, zaniosła do wagonu i poszła kupić jeszcze inne potrzebne rzeczy. - Ale nie zdążyła wsiąść do pociągu. Próbowała jeszcze wskoczyć do środka, ale powstrzymała ją Rosjanka. Dla nas to była tragedia, bo zostaliśmy bez mamy - opowiada pani Teresa. -Na szczęście Rosjanka powiedziała mamie, że niedługo pojedzie kolejny pociąg i nas odnajdzie. I rzeczywiście, mama znalazła nas po tygodniu - dopowiada pani Maria.
Tak znaleźli się w Taszkiencie.

Śmierć brata i wujów
- Wszyscy zachorowaliśmy na odrę. Ale ja zachorowałam najmocniej. Mama musiała szukać szpitala. Zostawiła resztę rodzeństwa, a sama zaniosła mnie kilka kilometrów do szpitala, w którym zostałam trzy tygodnie - relacjonuje Teresa Nowak.
Teresa wyzdrowiała. Ale właśnie tam zachorowali brat Zofii Kazimierz i najmłodszy chłopiec - Zdzisław. Kazimierz zmarł z wycieńczenia. - Po tygodniu zmarł mój brat Zdzisław - na biegunkę. Mama chciała pochować go sama. Postarała się o deseczki, z których zbito trumienkę. Wuj Józef wykopał grób na cmentarzu, na grobie wkopano drewniany krzyżyk, zrobiony przez wuja - opowiada mieszkanka Zielniczek.
W listopadzie 1941 roku rodzina trafiła do Uzbekistanu. Znaleźli się w kołchozie oddalonym o 15 km od miasta Kassan. Warunki pobytu były bardzo trudne. Spali na ziemi, panował głód. Nie było pracy. Żywili się lebiodą i zielskiem, o które zresztą toczyli boje z miejscową ludnością, która także przymierała głodem. - Dzisiaj dowiaduję się, że te lebiody i pokrzywy są bardzo zdrowe - śmieje się pani Maria.
Ale wtedy było bardzo źle. Aby przeżyć, starsze dziewczyny polowały na psy i koty. W styczniu 1942 roku z głodu zmarł wuj dziewczynek - Józef .
W Uzbekistanie rodzina spędziła 8 miesięcy. To właśnie tam utworzono sierociniec dla dzieci, do którego brano też półsieroty. Trafiły tam Janina, Teresa i Maria.
Z Uzbekistanu przez Morze Kaspijskie rodzina została przetransportowana do Persji, do dzisiejszego Iranu. To tam wszystkich wykąpano, odwszawiono, przydzielono nowe rzeczy. - Zostaliśmy tam przyjęci bardzo dobrze. Warunki poprawiły się z dnia na dzień - mówi Maria Tabaczka.
Po 2 tygodniach pobytu cały sierociniec skierowano do Afryki. Okręt do portu Mombasa płynął trzy tygodnie. - Samochodami przewieziono nas do miejscowości Tangeru w pobliżu miasteczka Arusza koło Nairobi w Kenii. Zamieszkaliśmy na osiedlu przygotowanym przez Polaków. Każda rodzina miała taki okrągły dom z dachem z liści bananowca - relacjonuje Teresa Nowak.
Do Afryki trzy dziewczynki dotarły same. Mama dopłynęła tam po miesiącu.
Teresa i Maria wspominają życie w Afryce bardzo dobrze, choć przystosowanie się do warunków klimatycznych zajęło im rok.
W Tangeru były polskie szkoły, z polskimi nauczycielami, także szkoła zawodowa dla dziewcząt. Wyżywienie było za darmo, na dzieci przysługiwał zasiłek. Mama dziewczynek - Zofia podjęła pracę w ogrodnictwie, gdzie uprawiano warzywa na potrzeby obozu.
W Tangeru działał polski szpital, był kościół katolicki, prawosławna cerkiew i żydowska synagoga.
- W Afryce wiodło nam się bardzo dobrze. Ukończyłam cztery lata nauki - mówi pani Teresa.

List do Polski
Wojna się skończyła. Polacy mieszkający w afrykańskim miasteczku dostali do wyboru podróż do Ameryki, Australii, czy też Anglii. - Mieliśmy paszport do Ameryki - mówi pani Maria. O Polsce nie mówiło się, gdyż było już wiadomo, że władzę w kraju przejmują komuniści.
Zofia Bartkowiak nie pisała wcześniej do rodziny, bo nie wiedziała, czy swoim listem nie narazi nikogo na nieprzyjemności. Ale wiosną 1946 roku napisała pierwszy list. Nie było odpowiedzi. Napisała drugi na urodziny swojego męża, o którym nie wiedziała, czy żyje. I tym razem odpowiedź przyszła. - Napisał, abyśmy wracali do Polski - mówi pani Teresa.

Wzruszające powitanie
We wrześniu 1946 roku rozpoczęli drogę powrotną do Polski. Z Tangeru wyjechali pociągiem do portu Mombasa, potem statkiem do Neapolu we Włoszech, pociągiem do Bari, wreszcie przez Austrię, Czechy do Polski, do stacji Czechowice - Dziedzice. W pociągu w okolicach Katowic zostali okradzeni. Stracili wielką walizkę ze skóry, ze wszystkimi zdjęciami, najważniejszymi pamiątkami.
- Mama była kobietą praktyczną. Przed wyjazdem z Afryki kazała wykonać walizkę ze skóry, bo stwierdziła, że po powrocie do Polski skóra może przydać się na buty - mówi Maria Tabaczka.
11 lutego 1947 roku w Środzie na dworcu czekał na żonę i córki Kazimierz. To było niesamowite, wzruszające powitanie.
Niedługo potem rodzina zajęła gospodarstwo w Zielniczkach, które Bartkowiakowie dostali po Niemcach, jako rekompensatę po utraconym gospodarstwie na Wołyniu. W 1948 roku urodziła im się ostatnia córka - Bogusława.
Kazimierz zmarł w 1963 roku, a Zofia w 1990. Trzy z ich córek, które urodziły się w Wielkopolance, wyszły za mąż i urodziły dzieci: Janina, która mieszkała w Środzie i zmarła w marcu tego roku - czworo, Teresa, która mieszka w Zielniczkach - pięcioro, a Teresa, która mieszka w Słupi Wielkiej - siedmioro.
- Nasza mama była niezwykłą, silną kobietą. Trudno nam sobie dzisiaj wyobrazić, że udało jej się to wszystko przeżyć, mając przy boku małe dzieci - mówi Teresa Nowak. A jej siostra Maria uśmiechając się dodaje: - Mówiła do nas, że napracowała się w życiu, ale jej kręgosłup nie boli. A my ciągle narzekamy.
Zbigniew Król