Noc pod Everestem
W wyprawie, zorganizowanej przez poznański Klub Wysokogórski, którego Maciej i Włodek Sowa są członkami, wzięło udział w sumie sześć osób. Do Katmandu średzianie, wraz z ekipą, polecieli z przesiadką w Doha w Katarze, gdzie akurat kończyły się Mistrzostwa Świata w Lekkiej Atletyce. Żadnego znanego lekkoatlety na lotnisku jednak nie spotkali, bo wylądowali tam głęboką nocą. Był straszny upał.
W Katmandu wylądowali w niedzielę 7 października. - Trafiliśmy na nepalskie święto, więc nie było za dużo ludzi na ulicach. Normalnie jest tu tłok - wspomina Maciej Sowa. Krótko zwiedzili miasto, ale przede wszystkim spotkali się z Damberem Parajuli, agentem organizującym wyprawę. - Wyprawa w Himalaje to zupełnie inne zjawisko, niż wspinaczka na Kazbek w Gruzji. Tam wszystko organizowaliśmy sami. Tutaj była z nami cała nepalska ekipa. Od początku prowadził nas przewodnik Manji i Szerpa wspinaczkowy Sonam. Do tego trzech porterów, którzy nieśli nasze bagaże. Przed samą wspinaczką na szczyt dołączył do nas Tenzing, drugi Szerpa wspinaczkowy oraz kucharz wraz z pomocnikiem. A na zapleczu trzy jaki, które targały ekwipunek do basecampu. Wszystko od początku zorganizowane według tutejszych wytycznych i przepisów - opowiadają średzianie.
Z Katmandu ekipa wyleciała do Lukli, miejscowości położonej na wysokości 2800 m n.p.m. Stąd na nocleg wspinacze udali się do Phakding, gdzie czekała już na nich lodga. - Nepalskie lodge to takie guesthausy. Oczywiście wygląda to nieco inaczej niż w Europie. Pokoje są małe, wyposażone głównie w łóżka. Posiłki spożywa się w jadalni, która jest zazwyczaj jedynym ogrzewanym pomieszczeniem. A do ogrzewania służy piecyk zwany u nas kozą. W takiej kozie, jak wiadomo, pali się wysuszonym łajnem jaka. Lodga wyglądem przypomina polskie schronisko, tylko że tutaj to masowy biznes - opowiada Maciej Sowa. - W lodgy niezłym wyzwaniem jest higiena. Woda zazwyczaj zimna, rzadko zdarza się prysznic z ciepłą wodą, oczywiście płatny - dodaje. Za to jedzenie przygotowywane przez gospodarzy bardzo smaczne. Głównie ryż z warzywami lub mięsem z ciekawym sosem. Tradycyjne nepalskie danie nazywa się dal bhat.
Im wyżej tym oczywiście zimniej. - Zastanawialiśmy się, przy jakiej temperaturze Szerpowie zaczynają marznąć. Po drodze widzieliśmy kilkuletnie dzieci biegające boso przy temperaturze 10 stopni. Wcale nie wyglądały na zmarznięte - żartują średzianie.
Z Lukli ekipa przeszła do Namche Bazaar - stolicy Szerpów, gdzie, jak to w Bazaar, jest dosłownie wszystko. - Ciekawy był ostatni odcinek tej drogi. Przed Namche kończą się rododendrony, a zaczynają drzewa iglaste. Wygląda trochę jak w polskich górach. Tyle że tutaj to wysokość ponad 3000 m - opowiada Maciej. Spacer po miejscowości też był bardzo ciekawy. Jak mówią średzianie, ludzi tu jak na Krupówkach, sklepy, puby z muzyką, bankomaty. Pełna cywilizacja.
W czwartek 10 października po raz pierwszy zobaczyli Mont Everest. - To też przy okazji pierwszy moment, kiedy zostawia się za sobą cywilizację. Większość ludzi bowiem dociera do Namche, a po noclegu idzie na punkt widokowy, gdzie można zobaczyć najwyższą górę świata. Stąd wracają do Namche. Trudno się dziwić, punkt jest na wysokości 3850, a to już sporo, jak na turystę. Dlatego na tej drodze jest mnóstwo ludzi. Za punktem widokowym jest już o wiele spokojniej - zauważa Maciej.
Następnym punktem na drodze pod Lobuche była wieś Khumjung, a później, jeszcze wyżej położona miejscowość Tengboche. W tutejszym klasztorze wzięli udział w nabożeństwie zwanym pudża. Dwa dni spędzili w Dingboche na wysokości 4400 m n.p.m. - Na tej wysokości jest już „łyso"- bez krzaków czy drzew, gdzieniegdzie z trawą. Tutaj krajobraz nie przypomina już polskich Beskidów, tylko Alpy. No gdyby nie to, że „patrzy" na nas południowa ściana Lhotse, co trochę nie pasuje do Alp - śmieją się średzianie. Na spacer aklimatyzacyjny poszli na pobliskie wzgórze za miastem. „Wzgórze" o wysokości 5073 - o 40 m więcej niż Kazbek.
Z Dingboche ruszyli znowu wyżej. Tutaj kończy się cywilizacja, a miejscowości są tylko sezonowe. O bieżącej wodzie można pomarzyć. O Internecie też. Przenocowali na lodowcu. Ostatnie dni przed atakiem szczytowym spędzili na aklimatyzacji powyżej 5 tysięcy metrów. Nocowali w namiotach w najsłynniejszym basecampie świata, czyli pod Everestem.


Cel - szczyt Lobuche East
Później zeszli „na trochę" do miejscowości Lobuche, żeby zregenerować się przed atakiem szczytowym. Weszli jeszcze na Kala Pattar - szczyt o wysokości 5643 m. O metr wyższy niż Elbrus.
Na „swój" sześciotysięcznik ruszyli w czwartek 17 października. Lobuche East zdobyli następnego dnia. - Pogodę mieliśmy bardzo dobrą, ale wysiłek był ogromny. Ostatni odcinek to 900 metrów przewyższenia, co na tej wysokości jest naprawdę sporym wyzwaniem. Ostatnie metry pokonaliśmy siłą woli, bo tlenu naprawdę brakowało. Średnio droga w górę trwa 7-8 godzin, a jeszcze trzeba potem zejść do bazy - opowiada Maciej. Tuż przed nimi na szczyt ruszyły dwa inne zespoły. Ale Polacy, mimo że ruszyli jako ostatni, dogonili tamtych. W sumie droga na górę zajęła im około 5,5 godziny. Szerpa Sonam powie potem, że to najszybsze wejście, jakie miał na Lobuche East.
Idealnie trafili w okno pogodowe, więc widoki ze szczytu były cudowne. Po zejściu pogoda się zepsuła, przyszła zima. Kiedy schodzili „do cywilizacji", zobaczyli już inne krajobrazy niż podczas podchodzenia. Góry, jeszcze do wczoraj czarne, stały się białe od śniegu. - Najpierw zeszliśmy do miejscowości Phortse, położonej na wysokości 3800 m. Okolica znów przypominała nasze, bo roślinność podobna, a na polach miejscowi uprawiali to, co u nas - ziemniaki, marchew, kapustę. Taka polska wieś sprzed 40 lat. Na tych wysokościach Nepal jest najbardziej urokliwy - wyznaje Maciej.
We wtorek 22 października zeszli do Lukli, gdzie czekali na samolot. - Lukla to w zasadzie jedna ulica. Miasto jest większe, ale życie koncentruje się na tej jednej, długiej ulicy. Są tu sklepy, bary i kawiarnie. I mnóstwo ludzi - opowiadają średzianie. Z Lukli przelecieli na lotnisko położone w odległości 130 km od Katmandu. Podróż busem przez góry trwała 5 godzin. Przez kilka dni zwiedzali miasto i odliczali czas do wylotu. W sobotę mieszkańcy Katmandu obchodzili nowy rok. Nie ten najważniejszy (nowy rok obchodzi się tu kilka razy w roku, bo Katmandu to styk różnych kultur), ale też istotny. Na ulicach typowa azjatycka procesja.
W końcu wylot, przesiadka w Doha i lot do Polski. W Warszawie wylądowali w niedzielę wieczorem. Himalajska przygoda życia właśnie dobiegła końca. Teraz czas odpocząć.
Hanna Sowa