Poczułam strach i wielki żal, gdy zmarła sąsiadka. Jej mąż, starszy miły pan, został sam w mieszkaniu. Był na kwarantannie, nikt nie mógł do niego pójść, aby dodać mu otuchy lub zwyczajnie z nim pomilczeć. Bardzo było mi go szkoda. Stracić bliską osobę tak z dnia na dzień... Nie mogłam sobie wyobrazić, co mógł czuć. Na pewno miał wsparcie dzieci, które do niego dzwoniły, ale fakt, że w tych trudnych chwilach nie było nikogo obok, był bardzo smutny.
Zachorowali kolejni sąsiedzi. Na początku spacerowali po klatce schodowej jakby nic się nie działo, spotykali z ludźmi, a przecież musieli mieć świadomość tego, że mogą zarażać. O innych chorych sąsiadach, ceniących na co dzień swoją prywatność, dowiedzieliśmy się, gdy przyjechała karetka pogotowia.
W oczekiwaniu na test
Wirus w końcu przyszedł i do nas. Tydzień przed wigilią zdążyliśmy kupić choinkę W piątek po południu mąż źle się czuł. Niepokoiłam się, bo u niego w pracy było kilka przypadków zachorowań. Mógł się zarazić. Wrócił z temperaturą trzydzieści osiem i pięć kresek, dziwnie pokaszliwał. Dałam mu lek przeciwgorączkowy i poczekaliśmy aż temperatura spadnie. Nie miałam zapasu lekarstw, więc pojechaliśmy wieczorem do Środy do apteki. W takich sytuacjach żałuję, że nie mam prawa jazdy.
W niepewności musieliśmy przetrzymać cały weekend. W poniedziałek Marcin, po rozmowie telefonicznej z lekarzem, otrzymał skierowanie na test, który miał zostać wykonany następnego dnia w mobilnym punkcie przy średzkim szpitalu. W chwili rejestracji mąż otrzymał automatyczną wiadomość o nałożonej na niego kwarantannie.
Zapach świąt
Wigilię mieliśmy spędzić u moich rodziców. Cieszyłam się jak dziecko. W domu rodzinnym, odkąd pamiętam zawsze pachnie makowcem, kluskami z makiem które uwielbiam, rybami, kapustą z grochem i płynem do mycia podłóg. Mama zawsze przed kolacją myje podłogi. Kiedy w kuchni jeszcze nie było płytek, płyn do mycia podłóg mieszał się z zapachem pasty do linoleum - uwielbiałam tę mieszankę. Do kolacji musieliśmy być wykąpani i odświętnie ubrani. Mimo że mam już swoją rodzinę, to zawsze z wielką radością jadę do domu na święta.
Dzień przed Wigilią mąż otrzymał pozytywny wynik testu. Pani z sanepidu poinformowała go telefonicznie o izolacji do 1 stycznia. Syn i ja mieliśmy pozostać na kwarantannie do 8 stycznia. Wszystkie świąteczne plany się posypały. Nie mogliśmy iść też do teściów, którzy mieszkają piętro niżej i z którymi niemal codziennie się widujemy. Martwiłam się i o nich, bo jak można określić, od kiedy wirus był u nas?
Byłam wściekła i chciało mi się płakać. Zadzwoniłam do mamy, że nie możemy przyjechać. Zaczęłam przygotowywać potrawy na kolację wigilijną i święta - ryby, pierogi z kapustą i grzybami, sałatkę śledziową, sos z suszonych grzybów i zupę pieczarkową. Kapustę z grochem i sałatkę warzywną dostaliśmy od rodziców męża. Moi rodzice dostarczyli ciasta, galarciki z kurczaka oraz prezenty. Wszystko zostawiano nam pod drzwiami.
Synek miał frajdę, bo większość prezentów pod choinką była dla niego. Ja nie myślałam o prezentach, nie miałam na to siły. Bałam się kolacji. Nie czytaliśmy w tym roku Pisma Świętego, nie było życzeń, rozpłakałam się przy opłatku.
Przy kolacji synek poganiał nas, bo nie mógł doczekać się prezentów. Papier do pakowania prezentów wypełnił pokój, a ja pomyślałam wtedy, że przecież te święta nie mogą być smutne, bo jesteśmy razem, a to najważniejsze. Z rodzicami złożyliśmy sobie życzenia przez video rozmowę. Brat pisał wiadomości ze słowami otuchy. Wszyscy o nas myśleli.
Gdy brakuje oddechu
W pierwsze święto zachorowałam ja. Często kichałam i z nosa kapała mi woda. Po południu smak i węch zaczęły szwankować. Nie panikowałam. Nie czułam się aż tak fatalnie, aby wzywać ratowników medycznych. Dwa dni minęły jakoś na oglądaniu telewizji, układaniu klocków lego oraz graniu w Super Mario Bros. Czytaliśmy książki. Świętowaliśmy na tyle, na ile pozwalała nam sytuacja.
Gorzej poczułam się w nocy drugiego dnia świąt. Było mi duszno. Czułam jakby ktoś położył mi coś ciężkiego na klatce piersiowej. Zaczęłam się bać. - Oby tylko nie trafić do szpitala - myślałam. Nie mogłabym zobaczyć się z synkiem i mężem, bałabym się, że mogę już do nich nie wrócić. Całą noc walczyłam z oddechem. Strasznie zaczęły mnie boleć kolana. Kolejnego dnia nadal miałam duszności. Smak i węch zniknął całkowicie. Czułam się zmęczona i senna.
W poniedziałek dostałam od lekarza skierowanie na test. Ale był problem - nie miałam z kim pojechać. Pan z rejestracji podpowiadał, że mąż ma skontaktować się z sanepidem, aby dostać przepustkę. Znając życie takiej przepustki nie udałoby się załatwić na cito. Mąż zdenerwował się i zdecydował, że jedzie bez dzwonienia. Badanie nie jest przyjemne, ale da się znieść.
Franek dzielnie znosił ten czas izolacji. Zdarzały się też momenty marudzenia i buntu u 6-latka, którego wszędzie jest pełno. Biegał, skakał, nie chciał zasypiać o normalnej porze. No to czytałam mu do północy, a nie było to łatwe, bo sił nawet na czytanie było brak. Potem nie mogłam zasnąć przez ten przeklęty ból w kolanach.
Po świętach nadeszła codzienność. Skończyłam czytać jakiś czas temu rozpoczętą powieść i zabrałam się za redakcję własnej książki. Odechciało mi się wszystko, gdy z klatki schodowej dobiegły jęki. Karetka zabierała sąsiada, starszego schorowanego pana. Tym razem to jednak nie przez wirus.
By móc się przytulić
Nie lubię końca roku. Czuję wtedy strach, bo nie wiadomo, co niesie ze sobą rok kolejny. Czy będzie choć trochę bardziej normalny? To zapewne zależy tylko od nas samych. Musimy być odpowiedzialni i świadomi, aby niepotrzebnie nie narażać siebie i innych. 1 stycznia zmieniła się tylko data. Izolacja trwa nadal. Nie tylko u nas. Wiele rodzin musiało pozostać w domach, nie mogło spotkać się z bliskimi, wiele osób trafiło do szpitala.
Życzę sobie, moim bliskim i wszystkim ludziom, aby kolejne święta były już normalne i żebyśmy mogli cieszyć się swoim towarzystwem. Podać sobie ręce i zwyczajnie się przytulić.
Justyna Typańska