Zbigniew Król: Witold, czym zajmujesz się zawodowo?
Jeździłem przez wiele lat po świecie półzawodowo czy zawodowo. Mieszkałem w Australii i Azji. Byłem przedsiębiorcą. Udało mi się odłożyć trochę grosza, zainwestować. Dało mi to zabezpieczenie finansowe. Teraz, można tak powiedzieć, nie robię nic. Kilka lat temu postanowiłem zostawić pracę. Wielu moich znajomych w tym czasie pomnożyło swoje majątki i mają do tego nadciśnienie, są po zawałach serca.
Oceniając swój stan posiadania jako zadowalający, a widząc upływające lata, postanowiłem zrobić coś dla siebie i rodziny. Podróżuję ekonomicznie. Kiedy ludzie pytają mnie, czy mam tyle pieniędzy, że stać mnie na takie podróże, odpowiadam, że jestem za biednym człowiekiem, aby w Polsce spędzać zimy. Lecę na okres zimowy za granicę, nie z przyjemności, ale z oszczędności [śmiech].
Z.K. Wielu podróżników uważa, że podróże najlepiej odbywać samemu, bo trudy wystawiają na próbę małżeństwa, przyjaźnie i często kończy się to rozstaniami. Wy przez sześć miesięcy odbywaliście bardzo trudną podróż motocyklem po Himalajach, ale przetrwaliście. Nie było momentów zwątpienia?
W.P. Wcześniej jeździłem sam i w grupach. Można powiedzieć, że samemu jest idealnie. Prawie. Bo są też kiepskie wieczory i poranki, kiedy kogoś brakuje koło nas. Dlatego uważam, że podróżowanie z kimś bardzo bliskim wzmacnia.
Dorota Wójcikowska: Ważny jest cel, który nas łączy. W tej sytuacja wspieramy się nawzajem.
Z.K. Nie było takich chwil, kiedy przeklinałaś, że jedziesz razem z Witkiem i lepiej było zostać w domu?
D.W. To raczej on przeklinał i się martwił. Musiałam go uspokajać [śmiech].
W.P. Ale było tak tylko w chwilach stresowych. Nie żałowałem, że razem wybraliśmy się w tak trudną wyprawę.
Z.K. Na samym początku Dorota zjechała motocyklem z drogi. Cudem nic jej się nie stało, ale motocykl nie nadawał się do jazdy. Musieliście jechać jednym. Wtedy też nie zastanawiałeś się, czy to ma sens i czy nie wystawiacie się na zbytnie ryzyko?
W.P. Początek był trudny, ale miałem doświadczenie. Trzy lata wcześniej pojechałem w taką podróż w Himalaje z 16-letnim synem. Wiedziałem, że możemy stamtąd nie wrócić, bo to przecież Himalaje i Indie, gdzie kierowcy jeżdżą strasznie. Wtedy to ja na zaledwie 100 km przed końcem wyprawy miałem wypadek. Poleciałem w przepaść.
My tam nie jeździmy wypoczywać, jeździmy do ciężkiej pracy. Zdawaliśmy sobie sprawę, jak trudna będzie to wyprawa. Mieszkałem w Australii, Singapurze i Indiach, gdzie obowiązuje lewostronny ruch na drogach. Trzeba także przyzwyczaić się do ruchu chaotycznego i pobyć się strachu. Bez tego ostatniego, nie możesz ruszyć w drogę.
D.W. Dla mnie był to pierwszy wyjazd do Azji. Ale bardzo tego chciałam, bo kocham Indie. Ale oczywiście były chwile bardzo trudnej. Któregoś dnia, kiedy Witek jechał sam, a ja szłam poboczem pieszo poczułam uderzenie w plecy. Upadłam. Okazało się, że potrąciła mnie duża ciężarówka, wpadłam między koła i nic mi się nie stało poza zadrapaniami. W kurzu i pyle, bo w tym miejscu toczyły się roboty drogowe, kierowca nie zauważył, że ktoś idzie poboczem... I znów musiałam pozbyć się lęku, aby pojechać dalej.
Z.K. Czym jest dla was podróżowanie?
D.W. Dla mnie nowym początkiem. Miałam w Lublinie pracę, byłam menedżerem w miasteczku akademickim. Wzięłam urlop na trzy miesiące. Ale po trzech miesiącach napisałam, że nie wracam. Mój pracodawca czekał na mnie jeszcze jakiś czas. Teraz jestem wolna i za dwa miesiące znów jedziemy w Himalaje. Dla Witka podróż to po prostu styl życia.
W.P. Dla mnie podróż to wolność. Tutaj czuję się, jak wilk w klatce, nie mogę za długo wytrzymać, czuję, że tracę swój czas. Jestem szczęśliwy dopiero, jak wyjeżdżam. Podróżuję od 30 lat i dopiero w podróży czuję się dobrze.